![]() |
Ⓒ Marvel Studios |
Jak zwykle po czasie, mimo że recka była gotowa... no, dawno. Na Czarną Panterę jarałam się jak dzika kuna w gorejącym krzewie, choć
wbrew obiegowej opinii nie jest to
pierwszy film z ciemnoskórym superbohaterem. Jestem po prostu strasznym trashem na filmy Marvela. Niestety na
premierę nie poszłam, bo sala była zawalona bardziej niż zbiorkom w godzinach
szczytu, a zdrowie psychicznie cenię bardziej niż sprawne unikanie spoilerów.
Zaczyna się jak klasyczne origin story™ – historia jest odklepana
szybciutko w postaci animacji. Ot, taka ekspozycja: „tatusiu, opowiedz mi
historyjkę o swoim domu”, no i chcąc nie chcąc, jesteśmy zmuszeni tej
historyjki posłuchać. Niestety, nie mamy czasu, więc wszystko będzie
opowiedziane w pośpiechu. Prawdopodobnie po seansie uda się Wam zapomnieć, że
coś takiego w ogóle miało miejsce. Ale do brzegu, migiem, trzeba lecieć z
historią!
Jak dobrze wiemy (albo i nie,
jeśli ktoś nie oglądał wcześniejszych „Marveli”, będzie to dla niego
spoilerem!), król T’Chaka został zabity. Jego następca, książę T’Challa
(Chadwick Boseman) przygotowuje się do koronacji, gdzie przedstawiciele
wszystkich pięciu plemion, z których składa się Wakanda, mogą wyzwać
pretendenta na rytualny pojedynek, walcząc tym samym o przejęcie tronu.
W filmie spróbowano połączyć
tradycję i nowoczesność. Wyszło, moim zdaniem, tak sobie. Zaawansowana przecież
technologicznie Wakanda jest wierna tradycji wybierania nowego króla poprzez
pojedynek – nie od dziś wiadomo, że ten, kto ma najwięcej mięśni, może nie być
wcale takim dobrym królem. Co zresztą potwierdza się niedługo później, ale o
szczegółach walki o tron dowiecie się z filmu, nie ode mnie. ;)
![]() |
Ⓒ Marvel Studios |
W każdym razie, życie w
Wakandzie toczy się dość spokojnie, dopóki T’Challa nie dowiaduje się, że
osoba, która wykradła im wibranium i wysadziła w powietrze część kraju, planuje
kolejny skok. Tym razem na wykonany z tego niecodziennego surowca artefakt
umieszczony w muzeum. Mowa tu oczywiście o Ulyssesie Klaue (w tej roli Andy
Serkis), którego poznaliśmy już wcześniej w Czasie
Ultrona. Niestety, Ulysses wymyka się Czarnej Panterze z pomocą jegomościa
noszącego na łańcuszku dziwnie znajomy pierścień.
O ile Klaue ma zadatki na
fajnego villaina, który nie umrze już w pierwszym filmie i którego nie obchodzi
zniszczenie świata, ot, jest po prostu świrem, o tyle to nie on jest głównym
villainem (ale i tak miło na niego popatrzeć, tak dla odmiany). Ulysses
współpracuje bowiem z Killmongerem (Michael B. Jordan) pomagającym mu wykraść
wibranium. Kim jest Erik Killmonger? Skąd wiedział, że to faktycznie wibranium?
Wszystko łączy się w ciekawy sposób. Ten jeden raz Marvel sklecił ciekawą
intrygę, która naprawdę ma sens. Szkoda tylko, że postać Killmongera
przerysowano – te bliznowate dziary, przypominające łuski, naprawdę nie były
konieczne.
Czarna Pantera jest dość przewidywalna, ale i tak całkiem
przyjemnie się ją ogląda. Wiecie, te klasyczne zagrania: bohaterowie wybierają
się w jakąś podróż? No CIEKAWE, kogo tam spotkają! Postacie z Wakandy mówią
trochę w swoim języku, trochę w angielskim z dziwnym akcentem, nawet między
sobą. Wiem, że to dla widza – przecież głupio by było, gdyby pół filmu
robionego w Ameryce przegadano w niezrozumiałym dla widza języku (nawet jeśli z
napisami) – ale i tak momentami takie przeplatanki były niepotrzebne.
Co film robi dobrze, to właśnie villainów. Ciekawa jest również postać
siostry T’Challi, Shuri (Letitia Wrigh). Uwielbia technologię i zdecydowanie
nie przepada za tradycyjną stroną Wakandy. Na tym tle niknie niestety sam
T’Challa, który jest zagrany poprawnie, to taki sympatyczny facet, ale
jednocześnie aż zbyt miły, a przez to nudny. Znaczy, jasne, tacy faceci są
fajni. Ale chyba nie do końca tego oczekujemy po filmie superbohaterskim.
![]() |
Ⓒ Marvel Studios |
Fajne jest natomiast to, że Czarna Pantera nie boi się przedstawiać
kobiet jako wojowniczek czy w ogóle osób równych mężczyznom. Kobieta również
może zostać pretendentką do tronu, a nawet nową Czarną Panterą, bo czemu nie.
Jednocześnie nie koliduje to z głębokim patriotyzmem i oddaniu kraju. To znak,
że w przemyśle filmowym dobrze się dzieje, nawet jeśli niektórym przez takie
zagrania z trzaskiem pękają pewne części ciał.
W ostatecznym rozrachunku Czarna Pantera to film poprawny, miło
ogląda się widoczki Wakandy, ale jednocześnie jest przeładowany długimi scenami
akcji – w tym wprowadza się dwie różne, dziejące się w osobnych miejscach sceny
walki i dziko się między nimi przeskakuje, a to trochę męczy – i przy tym
nudny. Na plus zaliczyć można oczywiście wspomnianych villainów, ich plany i motywacje. Szkoda tylko, że na tle tego
wszystkiego T’Challa nieco zanika. Jak widać, niestety, główny plakat do typowa szkoła „napchajmy jak najwięcej znanych twarzy”, a szkoda, bo widziałam lepsze.
Po filmie są dwie dodatkowe
sceny, więc warto nie uciekać od razu z kina.
Tytuł: Czarna Pantera
Tytuł oryginalny: Black Panther
Reżyseria: Ryan Coogler
Scenariusz: Joe Robert Cole, Ryan Coogler
Czas trwania: 2 godz. 14 min.
Produkcja: USA
Główne role: Chadwick Boseman, Michael B. Jordan, Lupita Nyong'o, Danai Gurira, Martin Freeman
0 komentarze